OZZY OSBOURNE - Pacjent o pozytywnych ro(c)kowaniach


Poprzednie płyty Ozzy'ego skutecznie zniechęcały mnie do siebie nadprodukcją i brakiem pomysłów. Były jakby zlepkiem utworów utrzymanych w różnych stylach. Co więcej niekwestionowany Książę Metalu coraz częściej częstował moje uszy słodkimi balladkami, jakby chciał w ten sposób uhonorować swoich idoli (The Beatles). I chociaż , nie powiem, ujął mnie Dreamer, ale po czasie stwierdziłem, że jednak wolę posłuchać Imagine Lennona. Na Black Rain i Scream nie znalazłem dla siebie nic. Ordinary Man ...cóż, próbowałem się z tym obeznać, nawet kilka razy i ...nie wyszło. Domyślasz się zatem, że na nowy album Ozzy'ego czekałem raczej z obawami niż entuzjazmem.


 

 Patient Number 9 jest dla mnie miłym rozczarowaniem. Nie chodzi o to, że Ozzy jest w formie, bo przecież wszyscy wiemy że nie jest. Przy tej płycie jednak mogę przymknąć ucho na niesprawiedliwość proporcji realnej muzyki w stosunku do producenckich sztuczek, bo znalazłem na niej kilka naprawdę fajnych nutek - takich do których od kilku dni wracam z przyjemnością. Tytułowy kawałek chodził za mną już od daty premiery singla i nie zdziwił mnie fakt, że stał się przebojem sporego kalibru. Ma właśnie taki potencjał. Co więcej nakręcili do niego fantastyczny klip! W ogóle uważam, że udział Jeffa Becka w tej płycie to przysłowiowa wisienka na torcie. No, może dwie,  bo od A Thousnad Shades też ciężko mi się uwolnić. Gra Becka to kwintesencja rocka - zero zbędnych nut, wszystko spięte z gracją ale i potężną mocą, którą wyczarował ten gitarowy weteran,  poezja! Utwory z Wylde'm są już bardziej narwane i mam wrażenie, że czasami ratuje je tylko gitarowe wymiatanie - tego było już aż nadto. Choć przyznaję też, że Nothing Feels Right przeniósł mnie w czasie do Ozzmosis, co było - jak się zapewne domyślasz - miłe. 


Spisał się także Tony Iommi . Degradation Rules - RULES! - no właśnie - niebanalny tekstowo i czadowy utwór  z harmonijką, dzięki której  przez chwilę poczułem się jakbym odsłuchiwał jedynkę Sabbath. Dead and Gone po raz drugi przeniósł mnie  w czasy świetnego Ozzmosis (1995), ostatniej płyty wielkiego Ozza, której słuchałem w całości z przyjemnością. Chciałem napisać, że na Patient Number 9 brytyjska szkoła rocka góruje, ale Those Days z Claptonem pomimo świetnego początku delikatnie mówiąc mnie nie porwał a refren niebezpiecznie przypomina mi jakiś popowy kawałek ...jak sobie przypomnę jaki to napiszę.

Ozzy może nie żegna się z fanami w tak wielkim stylu jak Cash prowadzony przez Ricka Rubina, ale zdołał nagrać album, którego mogę słuchać w całości i czerpać z tego radość. Nie oczekiwałem niczego więcej a zważywszy na kondycję fizyczną artysty - to i tak naprawdę sporo. Mogę więc nadal z czystym sumieniem powtarzać wszystkim: 

OZZ'EM ALL!  

Na koniec mała prośba do redaktorów wszelkich  "poważnych" czasopism i portali o "niepoważnej" muzyce - nie szafujcie zaraz pojęciami płyta roku, płyta miesiąca itd. -  zostańmy jednak na ziemi. To nie czasy Space Oddity. Bądźcie rzetelni i niezależni nawet jeśli dostaliście patronaty i darmowe płyty od wytwórni. Transakcje wiązane zostawmy w sferze B2B.

Komentarze