Wczoraj dowiedziałem się, że w wieku 77 lat odszedł Nicu Covaci - legenda rumuńskiego rocka. Był czas gdy korespondowaliśmy ze sobą. Pytałem go wówczas o to jak powstawały płyty Phoenixa i jak żyło się w Rumunii w czasach gdy była ona izolowana od reszty świata. Cześć informacji jakie mi wówczas przekazał znajdziesz w poniższym tekście, który w pewnym sensie niech stanie się moim osobistym hołdem dla tego nietuzinkowego i honorowego Człowieka - Artysty.
Phoenix – Magur De Fluier (1974)
„Ceausescu wrócił z Korei i zażądał, by cała sztuka bazowała na folklorze. (…) Powiedziałem sobie – damy ci więc folklor! Usunęliśmy się ze sceny, bo nie mieliśmy wyboru. W tamtym czasie graliśmy utwory Rolling Stones, Beatles, blues… miałem kilka kompozycji, ale to było za mało. Zaczęliśmy na poważnie studiować folklor, stare przedchrześcijańskie rytuały i zwyczaje. Znaleźliśmy w nich zupełnie zaczarowany, urzekający świat. W tym świecie już zostaliśmy.”
Nicu Covaci w wywiadzie dla Spunesitu, 2011
„Cei ce ne-au dat nume” - pierwsza długogrająca płyta nagrana przez zespół Phoenix była wielkim zaskoczeniem dla fanów. Nagle okazało się, że zespół znany od kilku lat przede wszystkim z wykonywania coverów, podarował słuchaczom album, który nijak miał się do ich poprzedniej twórczości. Zmiana stylu była wynikiem kilku niekorzystnych w gruncie rzeczy okoliczności. Pierwsza z nich to wyjazd do USA wokalisty Moni Bordeianu i totalne ignorowanie zespołu przez media. Właściwie można powiedzieć, że w tamtym czasie zespół zniknął i gdzieś z dala od wielkiej widowni (do jakiej zdążył już zresztą przywyknąć) grał bluesowe nuty. O ile jeszcze stratę wokalisty można było przeboleć o tyle z drugą niekorzystną okolicznością nie dało się już nic zrobić. Otóż W Rumunii rozpoczynał się okres tzw. małej rewolucji, co dla zespołów rockowych oznaczało mniej więcej tyle, że od tamtego czasu nie będą mogły prezentować w radio czy w telewizji coverów zachodnich utworów. Nakaz władzy był jasny – żadnych zachodnich wpływów, zachodnich języków, zachodniej kultury! Ponieważ Phoenix za wszelką cenę chciał grać, była tylko jedna możliwość – pomieszać zachodni rock z tradycyjną rumuńską muzyką tak, by władza nie miała się do czego przyczepić. Ta filozofia miała wielu naśladowców. Paradoksalnie właśnie w taki sposób rumuńscy muzycy nie tylko nie oddalili się od trendów, jakie panowały w zachodniej muzyce rockowej, lecz wręcz wpisali się w nie! Lider Phoenixa – Nico Covaci szybko wskrzesił zespół w nowym, dziś już uważanym za klasyczny, składzie: Josef Kappl (gitara basowa, flet, wiolonczela), Mircea Baniciu (gitara akustyczna, wokal), weteran z Olimpic ’64 - Costin Petrescu (instrumenty perkusyjne) oraz Valeriu Sepi (perkusja, grafika). Pierwszy album przyniósł muzykę, którą można określić jako folk-prog-rock. Publiczność od razu się nim zachwyciła. Phoenix nie tylko odzyskał swoją pozycję na rumuńskiej scenie muzycznej, lecz nawet ją wzmocnił. W rezultacie cieszył się tak wielką popularnością, że władza musiała ulec... w 1971 r. Phoenix był reprezentantem Rumunii na dwóch festiwalach muzycznych – w Polsce i Czechosłowacji. Wciąż jednak rzucano im kłody pod nogi. Koncerty organizowali sami. Na szczęście w totalitarnym państwie istniały jeszcze miejsca, które chociaż w minimalnym stopniu mogły same o sobie decydować. Phoenix zapełniał więc stadiony zarządzane przez organizacje sportowe, grał też w klubach studenckich, które stały się przyczółkiem artystycznej bohemy w tamtym czasie. Wróćmy jednak do drugiego albumu Phoenixa -„Magur De Fluier”.
„Magur De Fluier” jest płytą bardziej dojrzałą i poukładaną od debiutu, choć zarazem stanowi kontynuację drogi przezeń wyznaczonej. Na drugi longplay fani czekali z zapartym tchem ponad rok a gdy wyszedł okazało się, że zespół w pełni spełnił oczekiwania. Muzyka na nim zawarta to piękny flirt rocka z rumuńskim folklorem. Te wszechobecne ozdobniki w postaci dźwięków wiolonczeli, fletu czy celesty same w sobie stanowią miniaturowe dzieła, które uzupełnione rockowym instrumentarium nabierają jeszcze większej mocy, nie tracąc nic ze swej powagi. „Magur De Fluier” prezentuje raczej łagodniejsze oblicze fuzji tych dwóch muzycznych światów, bowiem przeważają tu utwory spokojne, w których na pierwszy plan często wysuwają się instrumenty ludowe (tytułowy utwór, mogący kojarzyć się np. z dokonaniami Jethro Tull) i chóralne, wykrzyczane wokalizy, zdające się lekko nawiązywać do muzyki baroku („Mica Tyganiada”, „Ochii Negri”, „Ochi De Tigan”). W warstwie tekstowej również jest wiele odniesień do rumuńskiego folkloru, o co postarali się dwaj nowi współpracownicy zespołu – poeci Andrei Ujică i Şerban Foarţă. Jednym z najmocniejszych punktów tej płyty jest ponad siedmiominutowa „Strunga”. Poprzedzona przepięknym wstępem fletu płynie wolno, ale niespokojnie (jakie bębny i wokale!). Stopniowo wprowadza słuchacza niemal w hipnotyczny trans. Warto wspomnieć, że obok zagranego trochę w stylu Uriah Heep utworu „Andrii Popa” (opowiadającego historię legendarnego rumuńskiego watażki), Strunga to także adaptacja ludowego tekstu. Najbardziej zaskakująca jest w moim odczuciu końcówka płyty – „Dansul Codrilol”, skomponowany przez Iosfa Kappla. To w gruncie rzeczy czysty hard rock z mocnym gitarowym riffem, któremu wtóruje równie ciężki bas.
Album pierwotnie pomyślany jako rock opera po szeregu skreśleń cenzury stracił nieco z takiego charakteru, choć układ utworów jak również spójność całości sprawia, że spokojnie można określić go mianem albumu koncepcyjnego (nie zapominajmy, że słowa utworów były tworzone w taki sposób, by tworzyły całość).
Niedługo po nagraniu „Magur De Fluier” zespół znowu dostał – jakbyśmy to dzisiaj nowomodnie określili – „bana” od władzy. Nie przeszkodziło to jednak w dalszym rozwoju, bowiem drugi album zachwycił fanów jeszcze bardziej niż pierwszy. Phoenix wciąż mógł liczyć na zapełnione stadiony, ale najważniejsze było to, że znalazł swoją artystyczną drogę. To właśnie „Magur De Fluier” stanowi preludium i zarazem zapowiedź największego dzieła rumuńskiego rocka – albumu „Contofabule”.
Autorem oprawy graficznej albumu jest Valeriu Sepi – przyjaciel ze studiów lidera zespołu, artysta i członek Phoenixa. Tylna część okładki ozdobiona jest zdjęciem strzelistej chaty, należącej jak mniemam do pasterza, którego zdjęcie znalazło się na frontowej stronie okładki. Prawdziwa niespodzianka dla oczu skrywa się jednak w środku. Podobnie jak w przypadku pierwszej płyty po rozłożeniu okładki oczom ukazuje się niezwykła grafika przedstawiająca nieskończenie długi flet zaplątany w gąszczu czegoś, co wygląda jak korzenie. Spod nich wychodzą palce próbujące dosięgnąć instrumentu. Estetyka tego malowidła kojarzy mi się z okładkami płyt Gentle Giant i Caravan.
Komentarze
Prześlij komentarz