REBELIA W KRAINIE MARZEŃ

 


Po okresie fascynacji muzyką elektroniczną, rapem i jazzem ponownie wróciłem do Heavy Metalu. Ta sinusoida trwa od lat. Mogę zatopić się w inne gatunki tygodniami czy miesiącami ale zawsze przychodzi taki dzień, gdy wracam do korzeni, do dźwięków od których zaczęła się moja przygoda z muzyką. Najmniej cieszą się wówczas sąsiedzi ale skarg jak dotąd nie było. Zresztą kto normalny mógłby skarżyć się na to , że koleś za ścianą napędza swój żywot nieśmiertelnym Powerslave Iron Maiden, koncertowymi nagraniami Gamma Ray czy Mercyful Fate?! No przecież doskonale mnie rozumiesz, prawda?

Wracając do tematu. Powrót do świata normalnych zacząłem od piekielnie cudownego koncertowego albumu Maiden England 88", który dostałem od pewnej uroczej damy rok temu. Płyta jest tak dobra, że może swobodnie konkurować z osławionym Live After Death - nawet samą okładką:) Ale dla mnie Maiden to zawsze były przede wszystkim pierwsze dwie płyty z Di'Anno na wokalu - zadziorne połączenie punkowej energii ze zgrzytem metalicznej potęgi. Coś absolutnie nie do podrobienia. 

 


Maiden już nigdy potem nie byli tak spontaniczni i zadziorni. Przy okazji stwierdziłem, że czas uzupełnić płytotekę o drugi album zespołu - Killers, który dotąd miałem na starym zajechanym winylu. Wybór między starym wydaniem z 1998 roku a reedycją w postaci digpacku był raczej oczywisty. I nie chodzi o to, że stare wydania układają się na półce w obrazek z facjatą Eddiego. Może gdyby układały się w podobiznę jakieś fajnej fanki Maiden miałoby to sens... Stare wydania przekonują jednak tradycyjnym wydaniem pudełkowym, które jest praktyczniejsze i solidniejsze. Tak więc uzupełniłem dyskografię o Killers a przy okazji również o Peace of Mind i zadowolony z siebie kontynuowałem muzyczną edukację sąsiadów konkretnymi dźwiękami aż pewnego pięknego dnia otrzymałem od kolegi przesyłkę z nowymi płytami...

 


Banan na twarzy gdy zobaczyłem Melisse nie opuszczał mnie przez kilka następnych dni.  Ciul, że reedycje klasycznych płyt MF wydano w postaci kiepskich digipaków, bo kupowanie starych wydań za kwoty przekraczające 100 zł to jednak dla mnie szaleństwo. Melissa rozłożyła mnie na łopatki. Ta płyta jest tak potężna i wciągająca, że trudno się od niej oderwać. Brutalność z pogranicza heavy i black metalu, świetne riffy i na długo zapadające w głowie melodie to jej niepodważalne atuty. Tak się składa, że podczas odsłuchu Melissy montowałem z moją pięcioletnią córką kartonowy domek. Spędziliśmy tak jakieś 3 godziny a Melissa grała zapętlona w tle. Podczas drugiego przesłuchania Mała zaczęła nucić pod nosem riffy a potem podeszła do wzmacniacza i podkręciła głośność. To są takie chwile, gdy czujesz że wychowywanie dziecka idzie Ci całkiem dobrze. Miłe uczucie. 


 

Kolejnym miłym uczuciem jest power-poranek. Nie wiem czy też tak masz ale ja zwyczajnie muszę podładować się trochę muzyką w czasie dzielącym pobudkę od wyjścia z domu do pracy. Przypomniałem sobie, że najlepiej nadaje się do tego power metal. Koncertowa płyta Gamma Ray - Alive to pewniak. Rozmarzone ale pełne mocy Rebellion in Dreamland nastraja mnie dobrze do wyzwań a jest to teraz potrzebne każdemu. Za oknem wciąż szaro i wciąż mamy epidemię, choć niektórzy widzą w niej jedynie wymysł mediów. Fakt faktem, że media trąbią tylko o tym ile respiratorów jest jeszcze wolnych. Być może dlatego, że rzeczywistych potrzeb izolowania pierdolniętych nie da się nawet oszacować a nieliczne zakłady jak ten w Toruniu nie dość, że zdają się być samoistnymi państewkami to jeszcze nie pozostają pod żadną kontrolą. Stąd i pierdolnięci rozmnażają się w zastraszającym tempie. Takie Gamma Ray może być pewnym antidotum na to szaleństwo... 


 

cdn


Komentarze